Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie jest pani pięknością klasyczną, ale tysiące, miliony dziewcząt mogłyby zazdrościć pani urody.
— Czy…
Urwała i patrzyła mu wprost w oczy, jakby czekając na pozwolenie czy zachętę do postawienia pytania.
— Słucham panią?
— Czy powinna mi zazdrościć i… ta… pani, która przysłała panu te róże?…
Justyn ściągnął brwi:
— Interesuje to panią? — zapytał prawie niegrzecznie.
— Tak! — odpowiedziała śmiało.
— A czy wolno wiedzieć dlaczego?
— Bo.. Bo ja wiem! — wybuchła. — Wiem, że to przez nią pan jest taki w ostatnich czasach nieszczęśliwy! Ja wiem! Niech pan nie zaprzecza!
Justyn lekko wzruszył ramionami:
— Nikt nie bywa szczęśliwy lub nieszczęśliwy z winy cudzej — tylko z własnej.
— I nieprawda, bo tu ona jest winna! — gwałtownie zawołała Monika. — Gdyby jej nie było, stałby się pan znowu takim, jakim pana poznałam.
— Być może — przyznał z rezygnacją Justyn.
— A widzi pan! I pan ją kocha! Wiem, że pan ją kocha.
Justyn wybuchnął głośnym jakimś gniewnym śmiechem, który stropił i przestraszył Monikę.
Nagle urwał, niecierpliwie rozejrzał się i zaczął porządkować stół. Odsunął kwiaty, szybko schował do kieszeni zmięty list Dolly, przesunął rajzbret i mruknął.
— Bierzmy się do roboty.
Monika zajęła swoje miejsce w fotelu i przez kilka minut słychać było tylko miękki stuk kredek branych i odkładanych przez Justyna.
— Miałam list od Marka — odezwała się Monika.
— I cóż pisze?
— Że… zazdrości nam świąt w Kopance. Boi się tylko, by pan się tam nie znudził…
Justyn milczał.