Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pokusa była silna. Z błyskawiczną szybkością przez mózg przebiegały argumenty, usprawiedliwienia i impulsy przeciwne.
— Nie będę czytała, rzucę tylko okiem na podpis — zachęciła siebie.
Nagle wzrok jej zatrzymał się na różach, na tych impertynencko czerwonych różach, bezczelnych, narzucających się, zaborczych. Ach, gdyby mogła je rzucić na ziemię i podeptać…
Wyciągnęła rękę i z całej siły zgniotła w dłoni najbliższy kwiat. Ostry ból kolca wbijającego się w skórę sprawił jej raczej przyjemność, ale i otrzeźwił jednocześnie. Wyssała z palca kropelkę krwi.
— Jestem nieprzytomna, zupełnie nieprzytomna — skonstatowała w myśli. — Zniszczyłam różę… I w ogóle jakie mam prawo wtrącać się w te rzeczy?… Ona oczywiście wie o jego wyjeździe i prosi go, by został…
Do oczu Moniki nabiegły łzy:
— A właśnie, że nie, że nie zostanie! Choćbym miała umrzeć, nie zostanie!
Usłyszała kroki Justyna w sąsiednim pokoju. Drzwi otworzyły się.
— Boże! Jak on wygląda! — pomyślała.
Rzeczywiście był niezwykle mizerny, oczy patrzyły posępnie, rysy ułożyły się w wyraz przygnębienia.
— Dzień dobry, panno Moniko — powiedział bez uśmiechu. — Proszę nie gniewać się, iż musiała pani na mnie czekać. Jestem nieznośnym guzdrałą.
— Dzień dobry — odezwała się, usiłując opanować głos — nic nie szkodzi. Przyglądałam się tymczasem pańskiej pracy, a raczej swojej podobiźnie.
— No i cóż?
— Zdradza wszystkie niedokładności oryginału.
— Ach! Polowanie na komplimenty? — uśmiechnął się lekko.
Potrząsnęła głową:
— Nie, panie Justynie. Wiem dobrze, że jestem brzydka.
— To nieprawda.
— Prawda, niestety.