Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

strze, ale nie upoważnił mnie do żadnych zakazów. A zresztą i on sam nie umiał przekonać jej, że powinna zostać tutaj.
— Bo to wcale nie jest powiedziane, że powinna.
— Jakto?
— No, naturalni. Powinna właśnie jechać i pomagać Markowi, który teraz zamęcza się biedak.
Justyn skinął głową:
— Jak to ładnie, że pani ma dlań tyle troskliwości. Może słuszność jest po pani stronie. Serce kobiece…
— Ach, niech pan tylko nie mówi o sercach kobiecych — przerwała sucho.
— Widzę, że i pani nie jest w różowych nastroju — zauważył cierpko.
Czuł się mocno obrażony.
— To może pana irytuje moje towarzystwo?… Mogę zrezygnować z kina. Nie lubię czyichś poświęceń.
— Co się pani stało? — zapytał przestraszony. — Panno Moniko?
— Nic, nic. Przepraszam. Nerwy.
— Chyba nie uraziłem pani tym, że wspomniałem o pani troskliwości dla Marka? Proszę mi wierzyć, że nie ma w tym żadnej niedyskrecji. Wiem ile serdecznych uczuć żywi pani dla mego przyjaciela i jestem za to pani bardzo wdzięczny. Kiedyś może myślałem inaczej, ale dziś potrafię ocenić jaki to skarb dla niego. Niechże pani nie tłumaczy sobie moich słów opacznie. Naprawdę już w tym, iż pani gotowa wyrzec się towarzystwa przyjaciółki dla jego dobra, widzę tę szlachetną zdolność do poświęceń. I jestem szczęśliwy, że poświęca się pani dla człowieka, który najbardziej na to zasługuje. Zresztą pani wie to sama najlepiej.
— O tak — z przekonaniem powiedziała Monika.
— Ja przynajmniej nie znam nikogo, kto mógł by mu dorównać pod jakimkolwiek względem — mówił Justyn. — Pani nie zna Marka tak dobrze, jak ja. Ale intuicja nie zawiodła pani.
— Oto i kino — przerwała mu — zdaje się, żeśmy się trochę spóźnili.
— Czy… może nie chce pani ze mną mówić o Marku —