Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zapytał — może pani uważa to za wtrącanie się nie w swoje sprawy?…
— Nie, nie. Przeciwnie — zaprotestowała żywo. — Ja nie mam takich spraw, o których nie mogłabym czy nie chciałabym mówić z panem.
— Dziękuję. Jestem rzeczywiście przyjacielem Marka, a zatem i pani.
Po seansie odprowadził ją do domu już w najlepszej zgodzie, rad, że będzie mógł przesłać Markowi pomyślny komunikat. Na chwilę wrócił do siebie, by się przebrać i pojechał na Wiejską.
Drzwi otworzyła mu sama pani Domidecka. Była w czarnym japońskim szlafroczku z grubego jedwabiu, upstrzonego złocistymi smokami.
— Zwolniłam służbę — powiedziała. — I skazani jesteśmy na zimną kolację, ale za to będziemy sami.
Wspięła się na palce i wyciągnęła usta do pocałunku. Był to wstęp nieprzewidziany i zaskoczył Justyna, który nie mógł zdobyć się na odsunięcie jej od siebie. Nigdy nie był zdolny do brutalności, czy impertynencji, a w danym wypadku chodziło przecież o kobietę, która w dodatku mogła sobie rościć prawa do takiego powitania.
— Jesteś czymś zmartwiony? — zauważyła z nagłą pieczołowitością.
— Owszem… — zaczął, lecz przerwała mu.
Kończy właśnie przygotowania do kolacji, przy stole pomówią o tym.
Przy stole jednak nie dała mu przyjść do słowa i chociaż stanowczo odmówił wypicia wina, traktowała go z niezmierną czułością.
Dopiero po kawie w saloniku (w tym przykrym saloniku) Justyn doszedł do głosu. Siedząc naprzeciw niej, z oczyma wbitymi w dywan, zaczął trochę nerwowo i nie bez zająknień recytować przygotowaną orację.
Słuchała, ku niejakiemu zdziwieniu Justyna, nie przerywając mu, spokojnie i w milczeniu paląc papierosa. Gdy skończył i podniósł na nią oczy — uśmiechała się.
— Jesteś strasznie dziecinny jeszcze, mój drogi, — odezwa-