Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Potrafi mi pani przebaczyć? — zapytał ciepło.
— Czy pan naprawdę tak źle, tak okropnie o mnie myślał? — odezwała się cicho.
— Panno Moniko! Nie mam słów na potępienie siebie. Jestem ordynarnym gruboskórnym głupcem.
— O nie — zaprzeczyła.
— Ale już nigdy źle nie pomyślę o pani. Przysięgam.
— Było mi bardzo przykro. Bardzo. Zniosłabym od pana najsurowsze słowa. Ale to było takie niesprawiedliwe. Niech pan wierzy, że w najdrobniejszym stopniu nie zasłużyłam na to.
— Wiem, wiem…
— I że mówiłam szczerze, że pana bardzo lubię.
— Jeżeli pani i teraz nie nabrała do mnie wstrętu, to jest pani uosobieniem dobroci i wyrozumiałości.
Monika uśmiechnęła się doń pogodnie:
— I już nigdy nie będzie pan posądzał mnie o złe zamiary?
— Nigdy.
— Bo widzi pan… Ja się tak bardzo ucieszyłam, że pan przyjdzie, że pana poznam… Marek tyle o panu opowiadał. Tak się cieszyłam, że wszyscy będziemy przyjaciółmi… I nagle pan… Ale nie mówmy już o tym… Piękny jest dziś dzień. Taki biały i jasny. I… tak mi dobrze.
— I mnie też — szczerze powiedział Justyn.
— Naprawdę?
— Od przyjazdu nie przeżywałem jeszcze tak pięknego dnia.
— Nazwijmy ten dzień, dniem pojednania — zaśmiała się.
— Tak i przymierza.
— A ja uśmiechnęła się — miałam jeszcze jedną ładną chwilę…
— Ale to już nie z mojej przyczyny — zauważył wesoło.
— Właśnie z pańskiej.
— Z mojej?…
— Tak. Było to wtedy… U pana… gdy pan mówił o swoim zaczarowanym zamku.
— Czy podobał się pani?
— To… to było zachwycające! Wie pan, że śnił mi się ten zamek! Czy pan naprawdę wybuduje sobie taki?