Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Justyn zaśmiał się:
— Wątpię czy to zrobię. Taki zamek kosztowałby bardzo dużo pieniędzy. Bardzo dużo. Ale może kiedyś znajdę jakiegoś rozrzutnego milionera, którego zdołam namówić na to piękne szaleństwo.
— Szkoda, że nie jestem milionerką — powiedziała ze smutkiem w głosie.
— Więc naprawdę tak się to pani podobało? — ucieszył się.
— Chyba nigdy nie zobaczę nic piękniejszego.
— A jaki szczegół podobał się pani najbardziej?
Monika milczała, jakby wahając się, czy ma powiedzieć.
— Więc jaki? — z zainteresowaniem nalegał Justyn.
— Ta… melodia, którą ma nucić owa dziewczyna…
Nie spodziewał się takiego wyboru.
— Niech pan ją zanuci — poprosiła Monika. — Muszę nauczyć się jej na pamięć.
Ośnieżone aleje Ujazdowskie o tej porze były prawie puste. Szli gwiżdżąc i śpiewając na zmianę, póki Monika nie nauczyła się melodii. Głos miała ciepły i miły.
Spędzili ze sobą prawie trzy godziny i Justyn, wracając po odprowadzeniu Moniki do domu, był niemal w radosnym nastroju. Nie zwlekając też zabrał się do zawiadomienia Marka o tym, co zaszło.
„…byłem skończonym osłem — pisał — nie wierząc Ci, że to czarująca i pełna wdzięku panna. Jest przy tym inteligentna, a co mnie najbardziej w niej ujęło, to jej nieprzeciętna wrażliwość artystyczna“.
Od tego dnia widywał się z Janką i z Moniką codziennie. Justyn, któremu studia pochłaniały wiele czasu, zawsze przecież znalazł bodaj pół godziny, by wpaść na Mazowiecką, lub pójść z pannami do kawiarni. Często też spędzał wieczory u państwa Korniewickich, lub bywał tam na obiedzie. Szybko, zadziwiająco szybko zżyli się ze sobą.
— Tak mi dobrze z wami — mówił nieraz Justyn — że gdyby jeszcze i Marek prędzej wrócił, niczego by już mi do szczęścia nie brakowało.