Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Chciałabym wierzyć.
— Powinna pani.
— Nie mogę. Żart był niestosowny… Zbyt poufały, może nawet niesmaczny. Ale przysięgam panu, nie miałam intencji sprawienia panu przykrości. I wie pan, kiedy się zorientowałam, że postąpiłam lekkomyślnie?… Gdy zobaczyłam pańską fotografię podczas odwiedzin u pańskiego ojca. Przyjrzałam się panu i już wiedziałam, że potępi pan mój pensjonarski wybryk.
— Ale czyż jest o czym mówić, panno Moniko! Taki drobiazg.
— Nie drobiazg — potrząsnęła głową. — Nie drobiazg, bo zaważył na pańskim ustosunkowaniu się do mnie.
I dodała:
— A tak chciałabym, by pan mógł mnie polubić.
Kielski zaśmiał się z przymusem:
— Cóż pani na tym może zależeć.
— Co?… Bo ja pana bardzo, bardzo lubię.
— Upewniam panią, że na to nie zasługuję — odpowiedział sucho, by zasmakować niespodziewane dlań wrażenie, jakie wywarły na nim jej słowa, a jeszcze bardziej ciepły ton, w jakim zostały wypowiedziane.
Dziewczyna skinęła głową:
— Oczywiście pan jest niezadowolony nawet z tego, że pana lubię.
— Bynajmniej, ale sądzę, że takie rozpraszanie uczuć nie da pani zadowolenia.
— Co pan przez to rozumie?
— Nic. Zdaje mi się tylko, że pani zrobiłaby lepiej, koncentrując swoje uczucia, skupiając je tam, gdzie ich już pani ulokowała najwięcej.
— Niech pan powie wyraźniej.
Justyn wykonał ręką niecierpliwy gest:
— Więc mówmy szczerze…
— Jestem szczera.
— Nie. Nie zależy pani wcale na mnie i nie lubi mnie pani. Cały sekret, zresztą zupełnie przejrzysty jest w tym, że irytuje panią moja przyjaźń z Markiem…