Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To dobrze. Pójdę z panem, jeżeli panu nie przeszkadzam.
— Skądże — mruknął zdawkowo.
Szli obok siebie w milczeniu. Po dłuższej pauzie Monika odezwała się cicho:
— Właściwie czekałam na tę chwilę. Chcę z panem pomówić.
Justynowi zrobiło się niewymownie przykro. Zanosiło się na jakieś szczere wyjaśnienia, wynurzenia. Nie miał do tego najmniejszej ochoty. Co więcej, krępowała go myśl, że nie potrafi odwzajemnić się tej dziewczynie równą miarą szczerości. W takich zaś wypadkach czuł się zawsze jak dłużnik, wprawdzie nie dobrowolny, lecz tym niemniej wyzyskujący sytuację.
Należało zaraz powiedzieć coś istotnego, co rozładowałoby grożące niebezpieczeństwo.
— Ależ świetnie — zauważył z udaną frywolnością. — Możemy pogawędzić. Z rozkoszą. A wzorem naszych przodków zacznijmy od pogody. Dobrze?… Nie uważa pani, że Warszawa w tak zwanej śnieżnej szacie jest znacznie ładniejsza?… I milsza, zwłaszcza, gdy mróz nie przekracza dwóch stopni Celsjusza…
— Dlaczego pan mnie tak bardzo nie lubi? — zapytała dobitnie.
Justyn zmieszał się. Cała swada opuściła go odrazu.
— Ależ skąd takie przypuszczenie? — bąknął.
— To nie przypuszczenie — potrząsnęła głową. — To pewność. Nie znosi pan mego towarzystwa. Nie znosi pan nawet myśli o mnie. Gniewa pana to nawet, że pański przyjaciel okazuje mi sympatię.
Justyn żachnął się:
— I któż pani to wszystko powiedział?!
Przez jedno krótkie mgnienie zdawało mu się rzeczą niemal pewną, że to Marek… Ale nie. To było zupełnie niemożliwe. Marek nie wspomniał ani jej ani nawet siostrze o uprzedzeniach Justyna ani słowa. Justyn mógł na to przysiądz.
— Nikt mi nie powiedział. Intuicja. Wiem to, czułam to od początku i teraz. Czy wciąż nie może mi pan przebaczyć tego żartu z fotografią?…
— Już wcale o tym nie pamiętam — skłamał Justyn.