Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/342

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ależ, kochanie, to był zupełnie wyjątkowy wypadek. Zresztą, na szczęście Marek znajdował się tuż przy mnie.
— Marek? Nie rozumiem?…
— No przecież gdyby nie on… Chyba mówił ci?
— Nie — potrząsnęła głową.
— Byłbym spadł, bo mi sił już nie stawało, a on mnie trzymał za rękę, póki nie nadbiegła pomoc. Po prostu uratował mi życie.
— Justynie! — krzyknęła i przytuliła się doń.
— Powiedz mu, by pokazał ci dłoń. Zobaczysz na niej odbicie mego zegarka.
— Marek nie wspominał mi ani słowem o sobie i o swojej roli.
— To do niego podobne — skinął głową Justyn.
Jeszcze przed kolacją Justyn położył się do łóżka. Wstrząs nerwowy, którego doznał na budowie, był jednak tak silny, że Justyn nie tylko nie mógł zasnąć, lecz nawet skupienie myśli było dlań tak trudne, że nie mógł czytać.
Pamięć wciąż wracała do owego strasznego momentu, gdy wisiał nad przepaścią i gdy słabnące ręce nie były już w stanie wytrzymać dłużej ciężaru ciała.
Myśl wciąż wracała do tych strasznych chwil, jakby usiłując odszukać w nich coś zapomnianego, jakieś doznanie, czy zrozumienie, które się zatarło w grozie położenia.
Był to jakiś niedobry zwierzęcy strach nie przed samym niebezpieczeństwem, lecz przed jedną z jego okoliczności, strach przed ujawnieniem jakiejś innej głębszej obawy, która była tak wstrętna, że odruch wstydu za nią wtłoczył ją i przykrył tak, że i teraz Justyn nie mógł wykryć jej istotnego sensu.
A jednak pomału z tej mgławicy zaczynała się wyłaniać prawda. Wiedział już, że tą prawdą była twarz Marka. Tak, to w tej twarzy wyczytał przyczynę swego niedobrego lęku. Lecz co to było?… Czy w owej chwili nie odczuł jakby wyroku, jakby nieuniknionej konsekwencji tego wszystkiego, co od lat ich łączyło i od lat dzieliło, co związało ich podwójnym węzłem przyjaźni i nienawiści… Czy nie pękł w jego świadomości wówczas ten zdawało by się stalowy łańcuch wiary i ufności do przyjaciela?…