Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/341

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zajrzałem z bliska śmierci w oczy — powiedział Justyn. I gdyby nie ty, Marku…
— Nie ma o czym mówić — przerwał krótko Marek.
W kwadrans później Kalenda odwiózł ich swoim wozem do doktora, który rzeczywiście znalazł u Justyna naderwane ścięgna.
— No i wstrząs nerwowy. Musi pan sobie poleżeć kilka dni i wypocząć.
— Wolałbym nie kłaść się do łóżka.
— A to dlaczego?
— Bo wówczas musiałbym opowiedzieć Monice o całym zdarzeniu, a obawiam się, że to ją przestraszy.
Doktór jednak nalegał i dlatego trzeba było o wszystkim powiedzieć Monice… Wziął to na siebie Marek i gdy wrócili, powiadomił ją o wypadku.
— Mieliśmy dość nieprzyjemne zdarzenie na budowie — zaczął. — Na szczęście skończyło się pomyślnie.
— Co się stało? Coś z Justynem? — zaniepokoiła się.
— Nic złego. Była tam jakaś dziura w rusztowaniu i Justyn musiał sobie przypomnieć ćwiczenia gimnastyczne.
— Jezus, Maria!
— Nie przerażaj się. Nic mu nie jest. Trochę nadwyrężył sobie ścięgna w ręce. Byliśmy już u lekarza i dowiedzieliśmy się, że to nic groźnego. Za dwa, trzy dni będzie mógł powtórzyć swój wyczyn.
— Nie żartuj, Marku — z wyrzutem powiedziała Monika. — I tak mnie nie zwiedziesz. Ja wiem, że to było coś okropnego!
— Więc mówię ci, że nic okropnego. Po prostu obsunęła się deska i Justyn uchwycił się poprzeczki. Zaraz zresztą nadeszli robotnicy i pomogli mu wydostać się.
— Boże drogi. On taki jest nieostrożny.
Pobiegła do pokoju Justyna, który właśnie sycząc z bólu, masował sobie ramię.
— Biedaku kochany — zawołała. — Już nigdy ci nie pozwolę chodzić po tych ohydnych rusztowaniach. Nie wolno ci narażać się. Pomyśl o mnie i o Jureczku.