Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wych. Musisz mi dużo opowiedzieć o wojnie i o tym, coś tam widział.
— Z przyjemnością, panie mecenasie.
— A o sprawy, związane z pogrzebem, nie martw się. Już to wszystko ja do końca załatwię.
— Pan jest naprawdę bardzo dobry.
Adwokat kiwnął głową.
— Dobry?… Nie wiem. Ale, widzisz, twój ojciec był moim najlepszym przyjacielem. Do widzenia, Justynie.
Prędko odwrócił się i odszedł.
— Przyjaźń — zamyślił się Justyn. — Przyjaźń sięga aż za grób. Czy może być jakieś trwalsze, jakieś szlachetniejsze, jakieś bezinteresowniejsze uczucie?…
Powoli skierował się do wyjścia. Przy bramie cmentarza zobaczył Marka i obie panny. Czekali na niego. Był tym wzruszony, chociaż znając Marka, wiedział z całą pewnością, że tu go spotka. Miał ochotę uściskać go, lecz pohamował się: Domaszewicz nie uznawał tego rodzaju wylewnych czułości. W milczeniu uścisnęli sobie ręce. Później Marek przedstawił przyjaciela siostrze i Monice. Obie również nie powiedziały ani słowa.
— Przyjechałem wczoraj rano — zaczął Justyn. — Niestety, już zapóźno. Nie mogłem przyjechać wcześniej.
— Czy dostałeś urlop dłuższy?
— Tak. Dowódca nawet pożegnał się ze mną. Lada dzień należy jego zdaniem spodziewać się demobilizacji. Dla ciebie przywiozłem pozdrowienia od wszystkich. Bardzo cię tam serdecznie wspominają.
Po drodze do miasta przyjaciele rozmawiali o pułku, o kolegach, o zdarzeniach, jakie miały miejsce na froncie po wyjeździe Domaszewicza do szpitala.
W pewnej chwili Marek powiedział:
— Odwieziemy panie do domu i jeśli nic nie masz przeciwko temu, wstąpimy gdzieś we dwójkę na obiad.
— Bardzo chętnie — zgodził się z wdzięcznością Justyn.
Chciał jak najprędzej znaleźć się z nim sam na sam. Wręcz musiał z nim pomówić. On jeden zrozumiałby go, on jeden w tej obojętności Justyna wobec śmierci ojca nie dopatrzyłby