Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

opon. A auto głucho zadudniło na drewnianym moście, podskoczyło na wystającym progu i wpadło w szeroką leśną aleję. Marek zahamował i wysiadł.
— Nie byłaś jeszcze w tym lesie, prawda? — zapytał zupełnie spokojnym tonem.
— Nie. Bardzo tu ładnie.
— Ten las nie należy już do Zapola. Rządowy. Czy siądziesz do kierownicy.
— Dobrze, ale później. Przejdziemy się trochę. Tak tu ładnie.
— W naszych okolicach dużo jest pięknych zakątków, szkoda żeś dopiero teraz zdecydowała się na przyjazd do Zapola.
Monika spojrzała nań i powiedziała:
— Jeżeli mam być szczerą, sądziłam, że nie sprawię ci przyjemności swoim przyjazdem.
— Jakże mogłaś tak myśleć!
— Chyba miałam do tego prawo.
— Jakto prawo?
— No, bo ty… Ty unikałeś mnie najwyraźniej. Odnosiłam wrażenie, żeś w ogóle chciał wymazać mnie z pamięci. I nie mogłam brać ci tego za złe, chociaż…
— Chociaż co?
— Smutno mi było, że chowasz żal do mnie.
— Mylisz się. Nie mam żalu do ciebie.
— A jednak…
— Nie mówmy o tym — przerwał. — Los tak, a nie inaczej pokierował naszymi sprawami. Mogę mieć doń żal, mogę rozsądnie pogodzić się z nim, czy nie mogę, nie wpłynie to w najmniejszej mierze na kształtowanie się przyszłości.
— Tedy źle zrobiłam, że przyjechałam.
— Nie. Moniko — głos mu drgnął. — Ja nie chciałem narzucać się wam swoim towarzystwem. A to zupełnie coś innego. Jestem ci wdzięczny, żeś przyjechała…
Szli w milczeniu.
— To lato będzie najpiękniejszym latem moim w Zapolu — zaczął Marek. — Wyświadczyłaś mi wielką łaskę, Moniko. Boję się tylko, czy moja obecność nie jest dla ciebie przykra, czy nie jest uciążliwa…