Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I nie stawiam tu żadnych granic! Ani przy swoim honorze, ani przy swojej przyszłości, ani przy… swoich uczuciach. Żadnych granic!
Na policzki wystąpiły mu ciemne wypieki. W oczach miał łzy. Odwrócił głowę, by Marek nie mógł tego widzieć, lecz Marek zdawał się być zupełnie zajęty ścinaniem łopianów i końskiego szczawiu trzciną, trzymaną w ręku.
Szli wąską drogą fornalską za zabudowaniami ku młodym sadom nad rzeczką.
Po dłuższym milczeniu Marek odezwał się:
— Będziemy mieli skwarne lato. Skwarne i bujne. Dużo deszczów i dużo słońca. Spodziewam się urodzajnego roku. Współczuję ci, że musisz wracać do miasta. Jeżeli o mnie chodzi, nie potrafiłbym już żyć w mieście. Więc co? Nieodwołalnie dziś wyjeżdżasz?
— Muszę.
— Odwiozę cię samochodem.
— Nie, nie — zaprotestował Justyn. — Wolę konie. A ty zostań z paniami.
— Jak chcesz — zgodził się Marek.
Przed kolacją, kiedy Monika zajęta była na górze pakowaniem rzeczy Justyna, a Marek konferował w kancelarii z rządcą, Janka dotrzymywała Justynowi towarzystwa w hallu. Musiała odczuwać, że Justyn pragnie rozmówić się z nią o czymś ważnym, gdyż patrzyła nań z oczekiwaniem, a wreszcie zapytała:
— Dotrzyma pan obietnicy i wpadnie do Zapola jeszcze przed końcem wakacyj?
— Nie wiem, pani Janko. Nie wiem — odpowiedział. — To zależne jest od tak wielu rzeczy.
Na jego twarzy tak wyraźnie odbiło się zniecierpliwienie, że Janka powiedziała:
— Niechże pan będzie dobrej myśli. Nie wolno tak nieustannie przepalać się w sobie tymi wszystkimi troskami…
— O! — uśmiechnął się z goryczą. — A cóż z nimi pocznę? Żarzą się we mnie jak węgle. Ani wyrzucić ich, ani zgasić.
— Rozumiem pana, Justynie. I doprawdy darować sobie