Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie mogę owego dnia, gdym dała panu ten nieszczęsny list Moniki. Ileż razy musiał pan przeklinać mnie za to!
— O, nie. Myli się pani. Przeciwnie, winienem pani wdzięczność.
— Za co? Nie ulżyłam tym czynem smutkom Moniki, a tylko niepotrzebnie zalałam nimi i pańską duszę. Źle postąpiłam.
— Bynajmniej — zaprotestował. — Czyż pani sądzi, pani Janeczko, że nie było by mi stokroć ciężej, gdybym pozostał ślepy na tę krzywdę, która mimo woli i nie z mojej winy, ale z mojej przyczyny dzieje się Monice?…
Podniosła nań oczy i zapytała:
— Z pańskiej przyczyny?
— Tak — odpowiedział cicho i umilkł.
Z jadalni dolatywał brzęk sztućców rozkładanych na stole. Za oknami dogasały czerwone łuny zachodu.
— Teraz zaczynam rozumieć… — zaczęła Janka, jakby do siebie i urwała w połowie zdania.
Justyn zerwał się i wziął ją za rękę:
— Pani Janko! Pani tu zostaje… Bardzo wiele nadziei wiążę z pani dobrocią, z pani życzliwością dla mnie i dla Moniki…
— Może pan być pewny tej życzliwości.
— Od owego czasu, od owego listu nie mam jednego dnia radosnego, jednej nocy spokojnej… Pani rozumie… Bywałem bliski szaleństwa, bliski samobójstwa. Pani jednej mogę to wyznać. A tak trudno mówić… Tak strasznie trudno!… Zresztą, gdy przełamałem się w sobie, to już wszystko potem było ohydne i plugawe, każdy czyn był codziennym zabijaniem siebie… Ale, Janko, pani nie wie, że są uczucia silniejsze nawet od takiej codziennej śmierci… Gdy powiedziałem sobie: niech się stanie, brnąłem już jak przez piekło i nic nie mogę, nie potrafię zaradzić! Boże, wyrzucam z siebie tyle słów, a nie umiem zdobyć się na takie, które dążyłyby prosto do celu…
Janka siedziała skupiona i blada, wpatrując się w twarz Justyna:
— Ja rozumiem pana, Justynie — szepnęła wreszcie.
— Tak?… Tak?… — załamał ręce. — Czemuż pani może to rozumieć, a ona nie chce, czy nie może?! Czemu nie skróci