Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zaciekawia mnie pani.
— Ja myślę! Pana najbardziej powinno to zaciekawiać.
— I dlaczegoż to mnie?… Owszem, rotmistrz wydawał mi się miłym towarzyszem wakacyj i bardzo sympatycznym człowiekiem, nie o tyle jednak, bym miał się przejmować jego osobistymi sprawami.
— A ja pana upewniam, że tak.
— Niechże pani nie wystawia na próbę mojej ciekawości, pani Kasiu. O cóż to chodziło!
— Raczej o kogo?
— Więc?
— Chodziło o Monikę…
I spojrzała nań badawczo, lecz Justyn, będąc przygotowany na to, udał zdziwienie:
— Ach, jacy ci mężczyźni są ślepi! Jacy ślepi! ślepi i zbyt pewni siebie. Doprawdy należałaby się panu za to kara!
— Za co?
— No, jakże mógł pan nie zauważyć, że Jotarski głowę stracił dla Moniki! I pojechał pan sobie, jakby nigdy nic, zostawiając ją na pastwę tego przystojnego… bardzo przystojnego mężczyzny. Oczywiście był pan spokojny, bo wydawało się panu niepodobieństwem, by pan, taki człowiek jak pan, mógł być zdradzony!
— Nie dlatego. Po prostu wierzę Monice. A wyjechać musiałem… Miałem pilne sprawy…
— Otóż właśnie! Te wasze męskie pilne sprawy! Dla tych idiotycznych pilnych spraw zaniedbujecie wasze kobiety, a później dramat, strzelanie, procesy…
— Przeraża mnie pani — bąknął, patrząc w ziemię.
Pani Kasia oburzyła się:
— Wcale nie wygląda pan na przerażonego. No, nie wiem, co adłabym za to, by los pana kiedyś ukarał za tę zarozumiałość.
— Czy to ma znaczyć, iż… pani sądzi, że… tym razem nie ukarał?
— Bo, bo… Monika nie ma temperamentu! — zawołała z gniewem pani Kasia. Bo jest po prostu nie mądra! I niech pan sobie nie wmawia, że to pańska własna zasługa.