Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzeć sto razy, sto razy w najokropniejszych cierpieniach! Dlaczego nie wolno mi nawet go widywać, dlaczego on mnie potępia, gardzi mną, nienawidzi?… Cóż ja zawiniłam, że pokochałam go! To przecież jest silniejsze od mojej woli!… Marku!… Ratuj mnie, ratuj, bo bliska jestem szaleństwa…
Mówiła bezładnie w najwyższym podnieceniu, w ostatecznej rozpaczy. Jej wybladła twarzyczka i tragiczne oczy i usta drżące składały się na obraz takiego cierpienia, że Marek nie panując już na sobą, rzucił się przed nią na kolana:
— Moniko! Uspokój się, błagam cię…
Gwałtownie całował jej ręce.
— Nie rozpaczaj. Moniko… Jest zupełnie inaczej niż myślisz. Zupełnie inaczej. Nikt cię nie potępia, nikt tobą nie gardzi. Justyn kocha cię… Kocha cię i dlatego wyjechał.
Monika drgnęła:
— Co?… Co ty mówisz?
— Justyn cię kocha, Moniko, nie mam prawa zatajać przed…
Nie dała mu dokończyć.
— To nieprawda! — zawołała przejmującym głosem.
— Prawda, Moniko.
— Skąd wiesz o tym, to niepodobieństwo! Przysięgnij!
— Więc daję ci słowo — powiedział.
Wtedy zerwała się i jak nieprzytomna zaczęła powtarzać:
— Boże!… Boże!… Boże!…
Marek podniósł się i bez kropli krwi w twarzy jak urzeczony wpatrywał się w tę dziewczynę, która nagle zmieniła się zupełnie. Nigdy nie widział jej taką. Promieniała jakimś ekstatycznym szczęściem, zdawała się płonąć, zdawała się rozkwitać w tym powtarzanym okrzyku dziękczynienia, zachwytu, egzaltacji…
Patrzył i świadomość własnej ostatecznej klęski jak ołowiem zalewała mu mózg. Oto koniec. Oto koniec wszelkiej nadziei, koniec wszelkich złudzeń.
I teraz z jakąś bezmyślną dokładnością zobaczył ściany zawieszone obrazami, muślinowy pokrowiec na żyrandolu, deseń dywanu, wyzłacane poręcze foteli, długi odwłok czarnego for-