Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mam zapałki — uspokoił ją Justyn.
Po godzinie wspinania się po stromych zboczach stanęli wreszcie na szczycie. Już od pierwszego rzutu oka Justyn zorientował się, że baszta, a raczej obronny zameczek wcale nie był tak stary, jak głosiła legenda. Sposób budowy jak też i rodzaj budulca, zgruba ciosanych kamieni, wypalanych cegieł i otworów po spróchniałych belkach, wskazywały na mniej więcej połowę siedemnastego wieku.
Toteż i stan ruin nie był najgorszy. Wschodnia część zewnętrznej budowli wprawdzie rozsypała się zupełnie, pewno w skutek tektonicznego obsunięcia się ziemi, baszta zwietrzała i świeciła wielkimi szczerbami, ale niższe otwory strzeleckie i portale trzymały się krzepko.
— Dawniej — objaśniła Monika — póki jeszcze nie zawaliły się schody prowadzące na szczyt baszty, można było tam wejść. Podobno widok stamtąd był wspaniały.
Rozgarniając gęste gałęzie jałowców i suche badyle zeszłorocznego zielska, przedarli się do niedużego otworu, do którego wchodząc musieli się schylać, gdyż naniesiona w ciągu wielu lat ziemia prawie o półtora metra podniosła poziom terenu.
— Teraz musimy zeskoczyć — komenderowała Monika.
Przez otwór wpadało dość światła, by rozejrzeć się w niedużym czworoboku komnaty, zasypanej w połowie gruzem, a w połowie naniesionym piaskiem i zeszłorocznymi liśćmi. Po dwóch szerokich schodach wchodziło się w głąb.
— Teraz jesteśmy pod samą basztą — powiedziała Monika — tu pewno była zbrojownia. Nich pan spojrzy na ściany. W tych dziurach tkwiły prawdopodobnie haki, na których wisiały miecze i inna broń.
Następny pokój przez na wpół zburzoną szczytową ścianę otwierał szeroki widok na zwały rumowisk na zboczu wzgórza i dalej na zalesione pagórki aż hen na wschód.
— Rzeczywiście zanosi się na deszcz — z niezadowoleniem stwierdził Justyn. — Niech pani spojrzy, Moniko, jakie chmury walą.
— I jak szybko!