Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Już nie zdążylibyśmy chyba wrócić na czas — spojrzał na zegarek.
— Więc poczekamy tutaj.
— Dobrze. Zresztą mogą pójść bokiem. Gdzież tu jest zejście do podziemi?
— Byłam pewna, że pan nie zauważy — zawołała z zadowoleniem — o tutaj!
Rzeczywiście w kwadratowym występie muru widniał niski i wąski otwór, trudny do zauważenia. Kamienne schody prowadziły stromo i kręto w dół. Monika szła odważnie pierwsza.
— Na miłość boską, niech pani uważa — niepokoił się Justyn — proszę zaczekać. Zapalę zapałkę.
— Znam drogę — uspokoiła go.
Pomimo to zaświecił. Ściany nierówne i ciężkie zdawały się wciąż zwężać. Na kamieniach mętnie połyskiwały krople wilgoci.
— Nie boi się pan, że duch Kmity złapie nas za nogi? — brawurowała Monika.
— Duchów nie ma — odpowiedział Justyn z takim przekonaniem, by przekonania tego starczyło dla obojga.
Nie był jednak zupełnie spokojny. Dotyk zimnych, martwych kamieni, strome nierówne schody i wzmagający się zatęchły odór pleśni nie składały się na sytuację zabawną. Gdy zapalił następną zapałkę, znaleźli się w małej czworobocznej celi. Jedna jej ściana ziała szeroką na metr szczeliną.
— To tam — szepnęła Monika.
— Co tam? — mimowoli odpowiedział szeptem.
— On był zamurowany. Zajrzymy?
— Owszem — zgodził się bez entuzjazmu.
— Jak tu cicho — zauważyła.
Justyn zbliżył się do szczeliny i zapalił nową zapałkę. Monika stała tuż przy nim. Już chciał wejść do czeluści, gdy przed oczyma zamigotał mu jakiś niewyraźny kształt. Upuścił zapałkę, a jednocześnie Monika przeraźliwie krzyknęła:
— Boże! Ratunku!
I z całej siły przywarła do Justyna.
— Co się stało? — zapytał drżącym głosem.