Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chcę, żeby to zamknęło mi drogę do powrotu. Więc… proszę mnie za to nie potępiać…
— Ja panu jestem wdzięczna, nawet nie może pan wyobrazić sobie, jak bardzo wdzięczna za to.
Położyła dłoń na jego ręku. Podniósł ją do ust.
— Wdzięczna za to — mówiła cicho — że uważa mnie pan za dość bliską sobie istotę, by pozwolić jej zajrzeć do pańskich najosobistszych przeżyć. Dziękuję, Justynie…
— Dobra jesteś, Moniko — pocałował jeszcze raz jej palce i uśmiechnął się serdecznie:
Zerwała się:
— Chodźmy już. Przejdziemy koło Kmitowej Baszty. Zgoda?
— Zgoda.
— A o tych rzeczach już nie mówmy nigdy. To skończone. Tego w ogóle nie było. Prawda?…
— Prawda, panno Moniko.
Nie uszli jednak paruset kroków, gdy sama wróciła do tej niemiłej sprawy:
— Ale ona pana kocha?
— Nie — potrząsnął głową — nie kocha i nie kochała.
Monika zatrzymała się i zawołała prawie z oburzeniem:
— To niemożliwe!
— Dlaczego niemożliwe?… Upewniam panią.
— Mniejsza o to. Chodźmy. Mieliśmy o tym nie wspominać. Zna pan tę piosenkę: — „Trzeba umieć zapomnieć złe chwile, trzeba zechcieć nadzieją żyć, jak w słoneczny dzień barwne motyle“… O, widzi pan tam na górze? To Kmitowa Baszta. Jest legenda, która mówi, że w którymś tam wieku potężny rycerz Kmita kazał tu siebie żywcem zamurować w podziemiach. Brrr… Okropne, prawda?
— O ile prawdziwe.
— Dziś już za późno, ale któregoś dnia pójdziemy tam. Pokażę panu te ruiny.
— A była pani już tam?
— O tak. Nie raz. Ciotka Agata często tam chodzi i czasem zabierała mnie.
W domu zastali list od Marka. Adresowany był do Moni-