Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Z nikim nie jest mi tak wesoło i tak swojsko, jak z panią.
— A… z tamtą?… — zawołała Monika niespodziewane pytanie.
Był tak daleki myślą od Dolly, że nie zrozumiał:
— Z kim?
— Z tą, co panu róże przysyła.
Spoważniał:
— To jest zupełnie coś innego. Nie może być żadnych porównań.
Zapanowało milczenie.
— Gniewa się pan na mnie? — odezwała się Monika.
— Za co?
— Że jestem niedyskretna, że ośmielam się mówić o tamtej osobie, którą… dla której… która dla pana jest czymś…
— Och — wzruszył ramionami — proszę mi wierzyć, że niczym.
— Naprawdę?
— A jeżeli czymś była… to złą kartą w moim życiu.
— O, tak! — zawołała bez namysłu i w tej chwili umilkła zażenowana.
Justyn jednak nie zwrócił na to uwagi. W zamyśleniu podnosił z ziemi małe kamyki i ciskał nimi, starając się trafić w pień pobliskiej sosny.
— Muszę to pani powiedzieć — zaczął po dłuższej pauzie. — Nie jest pani dzieckiem, czytała pani dużo książek… A wiem, że jest pani dla mnie bardzo życzliwa…
— Bardzo!
— Otóż… Owa kobieta była moim niedobrym snem. Zapytała mnie pani w Warszawie, czy to jest moja miłość. Teraz powiem — jeżeli żywiłem dla tej kobiety jakieś uczucie, mogę je nazwać tylko nienawiścią. Nie łączyło nas nic, absolutnie nic!… Owszem, byliśmy kochankami, ale, rozumie pani, to co powinno było być wszystkim, było niczym. I w tym właśnie tkwiła ohyda tego stosunku, którego nie umiem sobie przebaczyć. Proszę mi nie mieć za złe, panno Moniko, że wylewam przed panią te moje smutne i brzydkie zwierzenia. Ale musiałem… To, widzi pani, rodzaj spowiedzi. Tym samym jakby oczyszczam swoją pamięć i przekreślam przeszłość.