Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— O, laboga, laboga! — zawołał na to Maciek — już Szwedów niema i co ty tam bańdurzysz, mój Kaziku.
— Maciek, to ty tu jesteś?
— A jestem.
— Czemuż do mnie nie przychodzisz?
— Bo nie mogę. Te Angielczyki mię szpetnie postrzelili i pan Żórawski, który jest wielki fizyk, dryjakwią mię leczy i nie każe mi się ruszać. O, laboga, laboga, pedam ci, Kaziku, strasznie mi się ckni, alem rad, żeś ty oprzytomniał, bośmy myśleli, że ty zamrzesz.
— A gdzież ja jestem?
— A gdzieżby? u pana Rafałowicza, który nas wszystkich trzech pozbierał na ulicy i zaniósł do swej kamienicy, a pan Żórawski z moją matusią i panią Hipolitową, która strasznie marudzi, leczą, nas wszystkich. O, rety, rety, jakże mi się ckni.
— A Kacperek, gdzie on jest?
W innej izbie, na piętrze, bo tu było ciasno. Szwed ci mu rozpłatał głowiznę, nikiej stary garnek, ale już jest dobrze i pan Żórawski, który jest wielki fizyk, jeno lubi dryjakwią paść, co się psu na budę nie zdało...
— Nie wydziwiałbyś! — rzekła na to Maciejowa — taki smyk jak ty, nie może rozumieć takiego mędrca jak pan Żórawski. On ma więcej w pięcie rozumu, jak ty w głowie.