Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

o życie, mociumpanie, idzie. Krzesz ostrożnie, a wy tam patrzcie, czy co nie widać od strony piwnicy.
Kacperek zabrał się do krzesania ognia. Szło to dość niesporo i musiał aż uklęknąć na błotnistej ziemi, bo najprzód hubka w tych lochach zwilgotniała, a potem w korytarzu dość silny panował przeciąg, napędzający co prawda świeże powietrze, ale gaszący iskry. Nakoniec po długich i bezowocnych usiłowaniach, przy zastawieniu żupanami Kacpra od przeciągu, udało mu się zatlić hubkę; co żywo przyłożono do niej siarniczki, to jest okrawki papieru maczane w siarce i wreszcie świeczkę w latarce zapalono. Raźniej się zaraz wszystkim na duszy zrobiło, gdy blask od latarni rozjaśnił to posępne ciemności, jakie ich dotąd otaczały.
Pan Rafałowicz, nie zwlekając, obejrzał się dokoła. Znajdowali się w wązkim korytarzu, o dość nizkiem sklepieniu z głazów, jak całe to podziemie zbudowanym, nadzwyczaj wilgotnym, pokrytym grubemi warstwami białej brzydkiej pleśni. Pod nogami mieli ziemię, a raczej błoto, po którem woda ciekła, tworząc tu i owdzie kałuże. Sami byli strasznie brudni, przemokli, ubabrani błotem. Korytarz w tem miejscu łamał się pod kątem rozwartym i innej gałęzi wcale nie było. Droga zatem była wytkniętą i należało dalej iść. Pan Rafałowicz spojrzał na busolę, potem na prospekt mistrza Ascolego i rzekł: