Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przez kałuże. W ten sposób posuwano się naprzód bardzo wolno i jedynym zyskiem było to, że szczury ich opuściły. Widocznie szli pod ulicą, i jak pan Rafałowicz kalkulował, pod Dunajem, bo od czasu do czasu głuchy turkot i dudnienie zwiastowało, że wóz jakiś nad ich głowami przejeżdżał. Postępowano gęsiego, trzymając się za poły poprzednika, a chociaż podpierano się czem kto miał i czepiano muru, kiedy niekiedy ten i ów pośliznął się i o mało wszystkich nie przewrócił. Z razu słychać było stłumione przez mury rozmowy Szwedów, ale wkrótce i te ucichły i ponure milczenie ciemności ogarnęło czterech peregrynantów.
Nagle pan Rafałowicz zatrzymał się, macał czekanikiem i rękami dokoła, wreszcie szepnął:
— Korytarz się tu załamuje i nie wiem, gdzie iść. Boję się pobłądzić, bo nuż to jaka boczna odnoga. Trzeba koniecznie światła. Obejrzyjcie się, czy tam za nami nic nie widać i nadstawcie uszów, czy nic nie słychać.
Ale nie było nic ani widać, ani słychać. Ciemności i milczenie śmierci tu panowało. Tedy pan Rafałowicz rzeknie:
— Skrzesaj ognia, Kacperku, zapalimy tylko latarkę i ja ją tak ukryję pod połą żupana, że jej z tyłu nikt nie obaczy. Musimy mieć światło, bo tu łacno pobłądzić lub zbić się z drogi, a to