Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tej patrzała ponura ciemność i wiało ciągle duszne, przesycone wilgocią i stęchlizną powietrze. Maciek, który więcej udawał, że robi, niż w rzeczy samej pracował, przeciągnął się, ziewnął głośno i rzekł:
— Oj rety, rety, jakżem się zmachał!
Obcierał pot z czoła, spoglądał na obecnych, którzy odpoczywali, oddychając ciężko, bo praca była mozolna a gorąco w izbie nieznośne, i gadał:
— Ot, prawdę rzekłszy, wartoby co przekąsić, bo mi się jelita wyciągnęły jako dratwy.
— Już chcesz jeść? a dawnoś to jadł? — spytał pan Rafałowicz.
— A dawno.
— Kiedyż?
— Na śniadanie kiełbasy se zjadłem.
— No, to ci się jeść jeszcze nie powinno chcieć.
— Po takiej pracy?
— Widziałem ja, jakoś ty pracował.
— A pracowałem... a Szweda zakłuć to nic? a taką dziurę wybić to furda? O, laboga, laboga, jaki też to jegomość sprzeczny!
Poszedł do swego tobołka, rozwiązał go, wydobył kawał kiełbasy z czosnkiem, bo ją czuć było zdaleka, do tego wziął odpowiednią pajdę chleba i siadłszy sobie w kącie, zajadał smacznie, nie odzywając się już nic i nie zważając wcale