Strona:Szlachcic Zawalnia (1844—1846). Tom 1.pdf/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i dziewcząt żenił i za mąż wydawał, nie chcąc i znać ni o ich przywiązaniu, ni o przeszłém szczęściu; ni prośby, ni łzy, nie mogły go zmiękczyć, spełniał swoją wolę ćwicząc ludzi bez żadnéj litości, koń i pies u niego był droższy, niż chrześcijańska dusza; miał on lokaja Karpę złego człowieka; i oni oba, pierwéj Pan, a potem sługa, zaprzedali duszę swoją djabłowi — a to takim sposobem:
Jawił się w naszym dworze niewiadomo zkąd, jakiś dziwny człowiek, i teraz jeszcze pamiętam urodę, twarz i odzienie jego; nizki, chudy, zawsze blady, nos ogromny, jak dziób drapieżnego ptaka, brwi gęste, spojrzenie jego było jakby rozpaczliwego lub obłąkanego, suknia na nim czarna i jakaś dziwaczna, zupełnie nie taka, jak u nas noszą panowie lub księża, nikt nie wiedział, czy on był świecki, czy jaki mnich, z Panem rozmawiał jakimś językiem niezrozumiałym, odkryło się potem, że to był czarnoksiężnik, uczył Pana robić złoto i innych sztuk szatańskich.
A chociaż wtenczas byłem bardzo młody, jednak musiałem odbywać we dworze koléj nocnego stróża, obchodzić wszystkie zabudowania pańskie i dzwonić młotem w żelazną deskę. Widziałem nieraz o saméj północy w pokoju Pana ogień się palił, i on czémś tam z czarnoksiężnikiem ciągle bywał zajęty; wszyscy zasnęli i cichość panowała we dworze, nad dachem pańskiego mieszkania snuły się gęsto tam i ówdzie nietoperze i jakieś czarne ptaki. Sowa siadłszy na dachu to chychotała, to płakała jakby niemowlę, na mnie napadła okropna trwoga, lecz gdy się przeżegnałem zmówiłem pacierze, cokolwiek mi ulżyło, i poczułem w so-