Strona:Szlachcic Zawalnia (1844—1846). Tom 1.pdf/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

błąkani dostrzegłszy z jeziora ogień w oknie, cieszyli się jak żeglarze miotani morską falę, kiedy zobaczą zdaleka wśród ciemnéj nocy światło lampy portowéj, zjeżdżali się wszyscy do dworku mego stryja, jakby do karczmy stojącéj przy drodze, aby się ogrzaó i dać odpocząć koniom.
Wiatr nie ustawał i dóm otaczały śnieżne zaspy, iakby wysokie wały, w pośród szumu burzy słychać po śniegu skrzypiące naładowane wozy, stukają do zamkniętych wrót i krzyczą: Randar! randar! adczyni waroty; ahci, jakaja miacielca sausiom pieraziabli, i koni prystali czuć ciahnuć: randar! randar! adczyni waroty!
Na ten krzyk wychodzi parobek niekontent, że wpadł do głębokiego śniegu: pahadzicia, adczyniu, czako wy kryczycia, tut nie randar żywieć, a Pan Zawalnia.
Ach panoczyk (sądzili, że to sam gospodarz) puści nas piranaczawać, nocz ciomnaja ni czaho nie wiwidna i darohu tak zamiało, szto i najci niamożno.
A ci umieicie skazki, da prykaski?
Dawżosz jak nibuć skażym, kali tolka budzie łaska panskaja.
Odmykają się wrota, wjeżdża kilka wozow na podwórze; wychodzi stryj na spotkanie i mówi: no dobrze, będziecie mieć wieczerzę, i siano dla koni, tylko z umową, że musi z was którykolwiek mi opowiedzieć ciekawą bajkę. — Dobre Panoczyk — odpowiadają chłopi zdejmując czapki i kłaniając się.
Wyprzęgli więc i przywiązali do wozow swoich konie,