Strona:Stefan Napierski - Poeta i świat.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

od obietnicy aż tak pękające,
jak strąk od ziaren, i jak pomarańcza,
sycona słońcem, soków brzemiennością,
która goryczą cierpką, ściąga gardło
i bliznę, nigdy nie zarastającą,
na podniebieniu narysuje płasko,
jak nóż! — gdy wkrótce gnijącą jeść będziesz.

Wązki był ganek po prawej (pamiętam),
lecz długi, dziwnie szary; wybiegałem,
z włosem rozwianym, z pałającem licem,
aby je chłodzić o wichury ziemi,
wstające w świerkach i gąszczach szumiące,
jak zew, muzyki pełen i błagania.
Tam biegłem w dżdżysty dzień; sunęły chmury,
strzępione, jako serce; tam, na rogu,
pluskały strugą rynny, jak okrągłe
wargi trytonów, napół-rozchylone
i w marmurowej plujące harmonji.
Biegłem, wracałem. Jeszcze mogłem wracać.

Cóżże zostało z wielkiej obietnicy,
o, Fryderyku Hebblu? Oto kłamię,
aby módz przetrwać, jako ty, słowami.
Góry nad nami, a ludzie pod nami,
i nie czekamy niczego, spokojni.
Lecz jaka gorycz, większa od harmonji,
lecz jakaż miłość, większa od miłości,
pali me wargi i mówić zabrania?
Przy oknie stoję, skronie zapadnięte
ku szybie chylę, na nich krople potu
chłodne (nie zbierze ich niczyja chusta,
ni dłoń, — jeżeli: to ta niewidzialna,