Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdzie jestem? — usłyszałem pytanie, rzucone między marmurowe trzony — Gdzie jestem?!
Głos mój brzmiał obco, jakby nie z mojej piersi. Gdzie się podziała ta wąska, płomykiem gazu zwykle rozświetlona sień, którą mnie tyle razy wyprowadzał? Gdzie się podziało troje drzwi wychodzących na tę sień?
Przetarłem ręką oczy, by przekonać się, że nie śnię. Gdzieś pod stropem rozbłysnęła łagodnem światłem grecka lampa; od kolumn padły na stiukową posadzkę cienie, w górze, na głowicach rozkwitły liście akantu. Spłoszony półmrok skurczył się, zmalał i przykucnął w głębi kamiennej alei...
Wtem pomiędzy filarami ujrzałem Wierusza. Szedł odwrócony ode mnie profilem, sztywny, z oczyma zatopionemi w przestrzeń, przed siebie, jak lunatyk... Podszedłem, by doń przemówić, gdy coś mnie w nim uderzyło: Andrzej nie szedł, lecz płynął w powietrzu. I nagle w moich oczach rozwiał się na tle jednej z kolumn.
— Andrzeju! — krzyknąłem, opasując ramieniem gładki, obły trzon — Andrzeju, co to znaczy?!
Odpowiedziało mi echo dziwnie zniekształcone...
Odwinąłem się od kolumny bezradny; okrutna samotność wkradła się do serca i rozpanoszyła wszechwładnie. Na chybił trafił, zacząłem iść w jakimś kierunku, aż dotarłem do jakichś schodów, pnących się krętą linją do góry. Środkiem stopni spływała ku mnie krwawą strugą czerwień kobierca.
— Wejście na piętro? — pomyślałem, wpatrując się w twarz Merkurego, podtrzymującego po-