Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sochem żyrandol u stóp klatki schodowej — Tu nigdy przedtem schodów nie było! Dom jest przecież parterowy!
— Tędy na górę — zapraszała gościnnie wyciągnięta ręka bożka.
Więc poszedłem na górę. Na piętrze, tuż naprzeciw schodów zastałem szeroko rozwarte drzwi od pokoju...
Wszedłem. W głębi pochylona nad naczyniem kształtu czary stała Kama, ściskając w podniesionej ręce jedwabne lasso. Usta jej wyrzucały słowa ciemne dla mnie i niezrozumiałe...
Podniosła głowę. Para oczu fanatycznych, oczu pantery uderzyła mię, paraliżując wolę.
— Nareszcie! — usłyszałem głos jej idący skądś, z nieskończonej dali i uczułem, jak zęby jej wgryzają się w moje wargi.
— Tyś mój! — szeptała, oplątując się dookoła mnie skrętem bluszczu. — Teraz tyś już mój! Kochasz mnie?
— Kocham — odpowiedziałem spętany czarem jej namiętności. — Jakżeś piękna dziś, Kamo!
I piękną była w istocie. Z obcisłej, szafranowożółtej tuniki w czarne tulipany wykwitała jej drobna, kształtna głowa w otoku włosów koloru miedzi, niby płomienna orchidea. Twarz owalną, bladą, z siatką lazurowych żyłek na skroniach przepalał żar oczu o barwie szafiru... Rzuciła się na sofę lubieżnie niedbała, leniwa, nęcąca.
— Chodź do mnie, Jerzy! — wezwała kusząco.
Usiadłem przy niej, pojąc oczy harmonją jej ruchów. Wdzięk ich był nieporównany. Gibkie, opięte w obcisłą suknię jej ciało wiło się przede mną