Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Brama zamknęła się z powrotem. Kalwarja włóczęgi bez celu rozpoczęła się od nowa. Znalazłem się wreszcie na Parkowej.
— Numer 6! — powtarza mi wciąż głos czyjś uparty — Numer 6!
— Jest, jest! Widnieje zdaleka biała tabliczka z czarną szóstką na czole furtki. Bo tylko furtka została — żelazna furtka i siatka z zielonego drutu. Che, che, che! Siatka otaczająca starannie, z pedanterją godną lepszej sprawy czworobok z rumowia! Co?!... Jest i taster od dzwonka?... Czemużby nie? Ocalał guzik i część drutu rozpiętego na parkanie.
Podnoszę palec i naciskam kontakt.
— Halo! Andrzeju jesteś w domu?...
O ironjo! O mocy przyzwyczajenia?
Wchodzę w obręb siatki, przemierzam jak lunatyk mały wirydarz, zasypany w części odmiotami gruzu, i staję w samem sercu ruiny. Jest zachód i czerwony uśmiech słońca krwawi się na strzyży z wapna, tynku i cegieł. Ani śladu choćby jednej ściany, choćby ułamka muru, choćby wspomnienia zrębu. Wszystko na proch starte, na biały, sypki, chrzęszczący pod stopą miał... Co za pustka!...
Słyszę głos swój chrapliwy, zmieniony, obcy:
— Andrzeju! Andrzeju!
Z sąsiedniej willi wychyla się z okna nad granicznym parkanem głowa jakiejś kobiety.
— Kogo pan szuka?
— Czy pan Andrzej Wierusz wyjechał?
— Nie znam tego pana.
— Jakto? Sąsiad pani najbliższy, były właściciel tego domu.