Strona:Stefan Grabiński - Przypowieść o krecie tunelowym (1926).djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Aż razu jednego zrobił dziwne odkrycie. Gdy zasłuchany w ciszę siedział na jednym z wyskoków Kreciego Wykuszu, nagle uczuł, że głaz, na którym trzymał oparte nogi, jakby zachwiał się i zakołysał. Zaciekawiony zesunął się z upłazu górnego i zaczął bacznie oglądać podejrzaną podporę. Głaz rzeczywiście chwierutał się w posadzie jak ząb nadpróchniały a podważony silniej ramieniem dał się usunąć na bok, ukazując szparę, szeroką na metr.
Nie zważając ma absolutną ciemność miejsca, Florek bez wahania zapuścił się w czarny otwór. Jego osobliwe, fosforyzujące, jak u kota oczy wżerały się w kiry szczeliny i torowały mu drogę. Jak wąż prześlizgiwał się pomiędzy kamiennemi ścianami, ocierał o zimne, wilgocią przesiąkłe głazy, jak jaszczurka wił się i przesuwał wśród skalnych cieśni.
Wtem uderzył go w oczy łagodny, modrozielony brzask. Szczelina nagle rozszerzyła się i dróżnik stanął w pośrodku rozległej, tajemniczą poświetlą oblanej jaskini. Skąd padało to miłe, zielonawe światło, niewiadomo; podziemna grota była zewsząd szczelnie sklepiona i nigdzie nie można było dostrzec żadnej choćby najmniejszej szpary ni otworu. Zdaje się ściany jaskini dzięki specjalnemu składowi chemicznemu skał promieniowały to szczególne, kojące światło.
W głębi wypływał wprost z granitowej calizny srebrnozielony strumień, przerzynał piaskiem wyścielony środek groty i gubił się znów gdzieś pod skałą.
Nad tym strumykiem cały skąpany w topieli zielonawego światła siedział w pozycji na pół leżącej starzec dziwotwór. Był zupełnie nagi; tylko długa, mlecznobiała broda, sięgająca mu niemal do kolan okrywała przód ciała.

(D. c. n.)