Przejdź do zawartości

Strona:Stefan Grabiński - Niesamowita opowieść.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bez namysłu porzuciłem gościniec i zacząłem schodzić w rów na szczęście zupełnie suchy. Zstępując po bujnie trawą zarosłym szkarpie spostrzegłem, że ktoś mnie w tem uprzedził. Darń była miejscami uszkodzona i zdarta i nosiła wyraźnie ślady obuwia powstałe z obsuwania się po zboczu.
Ponieważ rów był na razie suchy, ślady urywały się tuż pod szkarpem. Odkryłem jednak ciąg dalszy po zbliżeniu się na linję mostu, pod którym przewijała się rzeczka, ginąc dalej wśród niezmiernych obszarów nieużytków.
Więc ktoś również porzucił szosę tuż przed mostem. Szczególne! Może z tych samych powodów?
Ponętna ewentualność skłoniła mnie do dalszego śledzenia tropów. Dlatego przeskoczywszy wąski pas wody, nie wróciłem już na gościniec, lecz zboczyłem w kierunku śladów. Przyjrzawszy się im dokładniej, doszedłem do przekonania, że pochodziły od trzewika męskiego i były trochę szersze od mych lakierów.
Zrazu szły brzegiem rowu równolegle do gościńca lecz wkrótce kierunek nagle się zmienił: trop skręcił w prawo między pola i nieużytki, znacząc się wyraźnie na gliniastem, wilgotnem podglebiu.
Widocznie nad ranem po pogodnej nocy spadł deszcz i przepoił ziemię; trakt wysechł rychło,