Strona:Stefan Grabiński - Namiętność.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie przypuszczam — odparłem z uśmiechem. — Byłoby to dla mnie zbyt pochlebne.
— Co za skromność! Nie wierzę w nią ani trochę. Wy mężczyzni wszyscy jesteście urodzonymi obłudnikami w stosunku do nas.
I zaatakowała mnie brylantami swych oczu. Tak na rozmowie upłynął nam wieczór i nie spostrzegliśmy się nawet, jak wskazówki kawiarnianego zegara przesunęły się na godzinę dziesiątą.
Por Dios! — zawołała nagle, orjentując się w czasie. — Pora wracać do domu.
I poszliśmy najpierw rivą, potem przez molo, otarlismy się o tłum zalegający piazzettę i marmurowy czworobok przed kościołem Św. Marka, aż przeszedłszy popod łukiem Torre dell’ Orologio[1], zboczyliśmy na Merceria.

Mimo spóźnionej godziny miasto tętniło pełnią życia. Zdawało się nawet, że puls jego bije teraz silniej niż za dnia pod prążącemi promieniami słońca. Z pootwieranych sklepów, kawiarń i restauracyj biła łuna świateł i załamywała się tajemniczo w czarnych

  1. Wieży Zegarowej.