Strona:Stefan Grabiński - Namiętność.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pamiątka rodzinna — objaśniał zadowolony z pochwał właściciel. — Rękojeść sięga podobno czasów wyprawy wiedeńskiej, armaturę kazał później przerobić mój ojciec.
Zabrzeski okiem znawcy oglądał części składowe.
— Istne cacko! — unosił się w dalszym ciągu. — Co za bajeczne okładki!
I z lubością przesuwał palce po gryfie z kości słoniowej, inkrustowanej perłową masą.
— Ostrożnie! — ostrzegł nagle Łuniński. — Nabity!
— Proszę być spokojnym — zapewnił tamten, badając wylot. — Umiem obchodzić się z bronią. Pi, pi! Świetna cyzelatura!
Właśnie wtedy pociąg zwolniwszy biegu, wjechał w las. W czworokąt otwartego okna, wpadły smukłe sylwety brzóz, ważkie, barczyste dębów i białe trzony olch. Słodki, sierpniowy zachód całował ich szczyty...
Zabrzeski podniósł na chwilę oczy i zanurzył zamyślone spojrzenie w gęstwę drzew. Wtem zwrócił jego uwagę jakiś duży ptak, który na rozpostartych szeroko skrzydłach leciał brzegiem lasu; jakby współzawodnicząc