Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A Pawełek słuchał i cichutko chichotał. Mały, pocieszny człeczyna...
Wkrótce przyszedł czas na owocobranie. I zaprawdę bujnie obrodziła roku tego winnica Pańska i uginała się potycz winogradu od gron pełnych, soczystych, lubo w smaku cierpkich. Pod stopy konfesjonałów przypadały tłumy obłąkanych grzechem kobiet, by w obliczu kapłana zrzucić brzemię uczynków cielesnych, słów lubieżą sytych i myśli pochutliwych. Padały w uszy spowiedników wyznania straszliwe, od lat niesłyszane i zalewały im zamyślone twarze łuną wstydu i sromu. Wywabiony z zaułków, wywołany z głuchych ostępów djabeł zdawał mścić się za przerwanie mu wiekowej drzemki i rozpuścił z pasją swe wściekłe zagony. Przeto tarzały się dusze w kale porubstwa i żalu kajania...
Wtedy Pawełek poddał przyjacielowi myśl odprawiania drogi Krzyżowej poza obrębem świątyń.
Uważa ks. prałat, — tłumaczył mu, mrugając okropnie lewem okiem, — chodzi o wywołanie większego wrażenia. Trzeba przerzucić punkt ciężkości obrzędu poza mury kościoła; w czterech zamkniętych ścianach wszystko jakoś kurczy się i gubi — a tu konieczny jest efekt i silny, szeroki gest. Potrzebną jest nieodzownie przestrzeń i jej patos. Sam trud fizyczny wędrówki od stacji do stacji zrobi swoje; poza tem łatwiej nasuną się analogje z pierwowzorem Kalwarji Chrystusowej i narzucą potęgą sugestji pożądany nastrój.
— Tak, tak, masz waćpan słuszność, ale gdzie tu