Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

witych przyjaciół roztwierały się ponure perspektywy zamierzchłych wieków rozświetlane krwawą łuną stosów autodafe. Z posępnych kraterów mroku wychylała się smagła postać „Nadolnego Pana“ z twarzą wykrzywioną w grymas uśmiechu i przeoraną spazmem bólu bez kresu, bez granic. Przed zdumionem ich spojrzeniem przeciągały rzesze półobłąkanych kobiet, nagich, bezwstydnych, płcią opętanych — pełniły się ohydne akty spółki z djabłem — odprawiały świętokradcze zbory i ceremonje...
Ks. Dezydery chłonął w siebie straszliwą lekturę z zaciekłością i furją fanatyka: w przeciągu tygodnia opanował zrąb demonologicznej literatury. Pawełek podsycał żar i dolewał oliwy, to tu, to tam dorzucając jakąś trafną uwagę, podsuwając domysł, uzupełniając luki. Usłużny, grzeczny a skromny nie imponował swą wiedzą; usuwał w cień swą nikłą osobę, a wysforowywał na plan pierwszy gigantyczny kontur szatana.
I wychodził ks. Dezydery z „pracowni“ Kuternóżki przejęty świętą grozą zła i grzechu, umocniony w zbożnej nienawiści do pana piekieł i podjudzony przeciw niemu do ostateczności. To też kazania jego stawały się z dnia na dzień bezwzględniejsze, z dnia na dzień świstały donioślej z ambon smagańce jego słów.
Za przykładem prałata katedralnego poszli inni księża, zwłaszcza mnisi i O. O. Misjonarze i wszystkie kościoły drżały od echa piorunów miotanych z kazalnic na Przeklętego.