Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To szczególne — zauważył nagle ks. Dezydery, nie spuszczając zeń oczu. — To szczególne...
Co takiego? — zagadnął słodziutko Kuternóżka. — Co takiego, księże prałacie?
— Twarz pańska przypomina mi chwilami kogoś znajomego. Ale kogo — dojść nie mogę.
— Widocznie ów ktoś nie musi być bliskim znajomym. Może jakiś spotykany na ulicy przez ks. prałata przechodzień.
— Być może. Zresztą teraz wyraz pańskiej fizjognomji znów się zmienił zupełnie i nie przypomina mi już w tej chwili nikogo.
— Bogu Najwyższemu chwała — odetchnął napół drwiąco, napół z ulgą pan Pawełek.
— Twarze czasem powtarzają się — rzekł zamyślony ks. Alojzy. — I tak podziwiać należy pomysłowość matki-natury, która na tyle typów różnych zaledwie parę stwarza do siebie podobnych.
— Święte słowa ks. doktora — nawet djabeł do djabła niepodobny, nie to człowiek do człowieka.
— Znowu wyjeżdżasz waćpan z djabłami?! — upomniał ks. Dezydery.
— Pardon! Taka to już moja paskudna nawyczka. Ale to tylko z wielkiej abominacji do nich, proszę mi wierzyć — tylko z wielkiego wstrętu do złego a ukochania sfer seraficznych, na honor. Ale czem mogę służyć księżom dobrodziejom moim?
— Przyszliśmy na zakupno odzieży i bielizny kościelnej — objaśnił ks. Dezydery, rozglądając się po