Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie wzywaj pan imienia przeklętego nadaremnie!
— He, He! — zaśmiał się krótko Kuternóżka. — Przykazanie drugie brzmi trochę inaczej.
— Nie szermuj waćpan zbyt często imieniem szatana! — powtórzył przestrogę ksiądz.
— Innemi słowy: „Nie wywołuj wilka z lasu!“ — dopowiedział Pawełek, nie tracąc ani trochę kontenansu. I spokojnie, bez zmrużenia oka wytrzymał surowe spojrzenie ks. Dezyderego.
— Czem mogę służyć księżom dobrodziejom moim? — przerwał po chwili milczenia tonem swobodnym, bez cienia zakłopotania.
— Rzecz dziwna, — odezwał się dotychczas małomowny ks. Alojzy, — pan Kuternóżka zdaje się znać nas obu oddawna.
— Rzeczywiście, — potwierdził prałat, — ale skąd? Co do mnie, nie przypominam sobie, byśmy się gdzieś kiedyś już raz w życiu spotkali... Pan oddawna w naszem mieście?
— Od wczoraj, do usług ks. prałata, od wczoraj.
— Tem więc dziwniejsze.
Lewe oko Pawełka przymknęło się filuternie.
— Tajemnica kupiecka — rzekł, uśmiechając się słodko — tajemnica kupiecka, proszę księży dobrodziejów. Szef firmy powinien znać wszystkich w mieście, w którem ma zamiar założyć pracownię, na pół roku przedtem, proszę księży dobrodziejów — na pół roku przedtem.