Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

In saecula saeculorum! In saecula saeculorum! podchwycił skwapliwie szef firmy. — Ku radości nieba i wszystkich sprawiedliwych a smutkowi szatana i sług jego. Lecz co widzę? — przerwał nagle tyradę, zmieniając ton. — I przewielebny ks. kanonik także do mnie w gościnę? Co za szczęśliwy dzień na początek! Co za cudowna prognoza na przyszłość! Pokorny służka ks. kanonika, humillimus servus ks. doktora! Proszę, proszę bardzo — tutaj na drugim fotelu jest miejsce. Co za dzień! Co za dzień!
I rozpływając się w uniesieniach, świdrował spojrzeniem upartem a bystrem drugiego gościa, którego postać, dotychczas zasłonięta imponującą figurą prałata, dopiero teraz zarysowała się w ramach drzwi.
Twarz kanonika stanowiła uderzający kontrast z obliczem starszego towarzysza. Łagodne, chorobliwie piękne, niemal kobiece jej rysy zdradzały charakter idealisty-ascety. Zamyślone oczy księdza o barwie lazuru wyglądały jak zasłuchane w przestrzeń, jakby obce rzeczywistości i sprawom dnia powszedniego; ks. Alojzy Korytowski sprawiał wrażenie istoty z innego świata zabłąkanej przypadkowo pomiędzy ludzi.
Laudetur Jesus Christus! — pozdrowił cicho łamiącego się w ustawicznych ukłonach Kuternóżkę.
Laudetur, laudetur! — zapiszczał tamten dyszkantem — Maledicatur autem Satanas, creatura Gehennae!
Ks. prałat, Dezydery Prawiński podniósł w górę brwi: