Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bakier“; jakby je licho jakieś poprzekrzywiało! He, he, he! To tak z fantazją, proszę pana, z fantazją. Całkiem jak u Grześka, czeladnika od szewca z parteru, kiedy sobie podpije i czapkę nasunie na ucho. Trzeba to naprawić.
I nie pytając o pozwolenie, przywrócił obrazom właściwą pozycję.
Dwukrotne doświadczenie zaostrzyło czujność Pomiana; miał się odtąd na baczności. Od pamiętnej środy, kiedy to po raz pierwszy zaobserwował podejrzane przemiany, nigdy nie pozostawiał za sobą pokoju otworem i nie rozstawał się z kluczem; Józefowi dozwolony był wstęp do pracowni tylko w jego obecności, a rzadkich gości przyjmował zawsze w saloniku na skrzydle. Zresztą nikt tu prócz niego samego nie zaglądał: Pomian był kawalerem, a nieliczni krewni mieszkali w Krakowie i na prowincji. Mimo tych środków ostrożności „figle“ nie ustawały; niemal dzień każdy przynosił ze sobą nową niespodziankę. Coś złośliwego wkradło się do domu i płatało łobuzowskie psoty. Fotel, postawiony dzisiaj pod oknem, nazajutrz znachodził się niewiadomo jak na drugim końcu pokoju pod lustrem, wazon z palmą stojący zwykle w niszy koło biurka zawędrował pewnego dnia po powrocie Pomiana z miasta do tylnej partji pracowni za piec; dziś rozsypał ktoś na dywanie pudełko ze stalkami, nazajutrz rozrzucił po podłodze kartki rękopisu, w parę dni później wywrócił do góry dnem kosz na papiery.
Pomian był wściekły. O ile zrazu bawiły go te