Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pośpiesznie włożył list do koperty i zalepił. Wszystkie najważniejsze czynności były załatwione; nic już nie stało na przeszkodzie do spełnienia czynu, który nakazywało sumienie. Przed nim ścieliła się droga prosta i jasna jak królewski gościniec. Czas mu już było nań wstąpić... Spojrzał na zegarek. Była 11 rano. Pozostawała do dyspozycji jeszcze tylko jedna godzina. — Przebrał się, wypił filiżankę czekolady i zapaliwszy papierosa, wyszedł. Było wtedy kwadrans na dwunastą w południe. Do „Lasku Cygańskiego“, wyznaczonego na miejsce spotkania szło się dobrej pół godziny; postanowił drogę tę odbyć pieszo. — Ruch odświeżył go i orzeźwił. Szedł krokiem szybkim, sprężystym, rzucając wkoło spojrzenia bystre, niemal wesołe.
Ostatecznie dobrze się stało, że sprawa wzięła taki obrót. Najcięższym był moment wahania się, decyzji — dziś, gdy stał już przed rozstrzygnięciem, doznawał uczucia wielkiej ulgi; jakgdyby kamień przytłaczający go od lat wielu usunął mu się z piersi. Mógł być dumnym z siebie; nie chodziło tu przecież o zwykłą, pospolitą awanturę „honorową“ lub o likwidację osobistego zatargu. Pomian spełniał „misję“ i poświęcał dla niej może własne życie...
Albo on, albo Pradera — trzeciej ewentualności nie było. Śmierci się nie bał, bo w nią nie wierzył; byt pozagrobowy był dlań czemś tak pewnem i naturalnem, jak następstwo dnia po nocy...
Zwolnił kroku. Z ławki na skwerze podeszła ku niemu kwieciarka z oczyma zalęknionej sarny.