Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Róże, orchidee! — zachwalała nieśmiało swój towar. — Dziś rano cięte.
Wybrał róże: dwa purpurowe, bujnie rozwite pęcze; jeden zatknął we własną butonierkę, drugi przypiął jej do stanika. Zapłoniła się cudownie jak kwiat u jej piersi.
— Dziękuję panu.
— Żegnaj, piękna dziewczyno!
Przeszedł skwer i zanurzył się w podwójną pierzeję domów sąsiedniej ulicy. W perspektywie zamajaczył szwadron kawalerji: proporce, spisy, rytmiczny ruch kopyt. Po chwili włączył się motyw muzyczny kapeli. I tłum — uliczna gawiedź... Szło to wszystko stamtąd, z góry — szło na niego. Macki ludzkiej lawiny dosięgły go i wessały w swe sploty. Wessały, lecz nie pochłonęły — zatrzymał siebie całym; przepruwał sobą zachłanny gąszcz i darł się w górę, ku Podwalu. Nagle uderzyła w oczy biała plama; ponad zgiełk szczegółów wybił się na czoło ten jeden motyw, wyodrębnił i skupił na siebie uwagę. Śmieszny, banalny motyw! Czyjaś biała, pikowa kamizelka! Che, che, che! Nie do uwierzenia!...
Może dlatego, że ten człowiek zdjął przed nim kapelusz? Co to za jeden? Kim był ten długi elegant? Momentalne spotkanie się dwóch par oczu nie powiedziało nic; indywiduum zupełnie obce. — Dlaczego więc pozdrowił? Niewiadomo. He, he, he! Może zauważył, że tak uporczywie spoglądam na jego kamizelkę? Może spostrzegł zachwyt mój i uznanie dla jego białej, pi-