Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A biały rumak witezia potrząsa łbem, bije różowem kopytem ziemię, żuje wędzidło, z pyska padają mu na pierś śnieżną i na ziemię białe płaty piany...
Lśniąca złotem postać Czingisa zamieniła się w posąg.
I sto koni orszaku Czingisowego niecierpliwi się, bije kopytami ziemię, a sto postaci jeźdźców spogląda w strachu na wodza.
Bo ogarnia je lęk, bo i one słyszą już za sobą ów jęk przeciągły, odległy trzask i wycie.
Tam musiało stać się coś strasznego!
Odwracają głowy i widzą pędzące ku sobie bezładne kupy jeźdźców i piechurów. Wielu z nich pada po drodze, aby nie powstać więcej.
Reszta dobiega zdyszana i przerażona.
— Uciekajcie — wołają, nie zatrzymując się, zbiegowie — za nami Śmierć! Całe pułki, armje całe padają, zalane trującem powietrzem!
Zachwiał się wspaniały orszak Czingisowy. W zamieszaniu konie i jeźdźcy uderzają o siebie. Nie rozumieją! Skądże wróg tam, wtyle, skoro oni pokonali, rozbili go już zupełnie, a teraz cała kraina polska stoi przed nimi otworem?
Lecz oto nadbiegają nowe gromadki przerażonych.
— Szejtan, szejtan! — wołają pobladli i drżący.
Prysnęły tajemnicze nici, łączące ich z posępnym wodzem. Dlaczego nie zdołał zapobiec on, Zdobywca świata, temu, co się tam za nimi dzieje?