Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

palcu mży iskrami wielki rubin Czingisowy, a ze zwartych na jelcu palców zwiesza się głownia bułata Czingisowego.
Jak stado barwnych ptaków, podąża za nim orszak sług najwierniejszych, chanów i nojonów, wodzów wszelkich plemion azjatyckich, nabożnych i uczonych lamów.
Niema prawie w tej ciżbie uniformów na wzór armij europejskich. Zato mienią się barwami tęczy kaftany i chałaty, żupany i bluzy Mongołów, Burjatów, Kałmuków, Kirgizów, Tatarów, plemion chińskich, tybetańskich i malajskich, zwerbowanych po drodze Sartów i Turkmenów; połyskuje stal krzywych szabel tatarskich i szaszek czerkieskich, jataganów tureckich i kryszów malajskich; migają buzdygany i buławy; śród papach i kołpaków strzela tu i owdzie misiurka lub szyszak, a nawet kolczugi i karaceny starodawne okrywają niejedną pierś pod lasem sztandarów, buńczuków i godeł najrozmaitszych, szeleszczących pieśni bahadurów.
Zdawałoby się, że cała Azja, idąca za przykładem wodza, przywdziała odwieczny strój symboliczny wielkich przodków, by krasą barbarzyńską olśnić Europę.
Snadź zadumał się mocno wódz, który potrafił w dziewięćset lat po owych najeźdźcach znów pchnąć Azję na Zachód tajemniczą potęgą ducha; pociągnąć za sobą, jak na arkanie, niewolnych i zahipnotyzowanych wojowników; snadź zadu-