Przejdź do zawartości

Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tego po dłuższym wysiłku, rzuciła się na odsiecz swoim.
A strzelała celnie, bo coraz gęściej padał żołnierz polski na ściernisko. Dokoła Ludka, który w odmęcie walki i pod wpływem strachu wypróżniał machinalnie swój karabin, strzelając naoślep, robiło się coraz luźniej. Słyszał głuche stęknięcia, widział padających kolegów, czuł krople zimnego potu, ściekające mu z pod hełmu na oczy i strzelał, strzelał bez przerwy, starając się dostać pod osłonę przewróconych czołgów.
Wreszcie, sięgnąwszy po magazyn zapasowy, nie znalazł już żadnego. Wypróżnił ostatni! Rozejrzał się więc obłąkanym wzrokiem dokoła, jakby szukając pomocy, i spostrzegł przerażony, że z całej załogi „Gromu“ on jeden stoi jeszcze nietknięty. Ze wszystkich stron leżeli martwi lub ciężko ranni jego towarzysze, a w odległości zaledwie kilkunastu kroków otaczali go, dysząc ciężko i szczerząc zęby w upojeniu zwycięstwa, żołnierze azjatyccy.
Na ten widok zadygotał cały i instynktownie, ruchem machinalnym, wyciągnął ręce przed siebie, aby rzucić karabin.
Zdawajsia, zdawajsia! — wrzeszczeli po rosyjsku Mongołowie, i okrzyk ten przewiercał mu mózg, przenikał do każdego nerwu.
Rozejrzał się raz jeszcze szybko, czy istotnie jest już sam śród zaklętego koła wrogów.
Nie, nie był sam. Spoglądały na niego badawczo