Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rozwarte szeroko źrenice zabitych i umierających.
One widzą i sądzą!
Pod tem wrażeniem Ludek uczuł gorące rumieńce na twarzy.
I nagle w tej kanalji, w tym tchórzu i warchole obudziło się uczucie wstydu, powstał bunt, ocknęła się duma.
Gdzieś tam, w zakątku serca odezwała się krew przodków, zakwiliło przywiązanie synowskie.
I ruchem błyskawicznym ująwszy karabin za lufę, ruszył na wroga.
Wysoka, szczupła postać jego, o długich nogach górowała nad drobnymi, krępymi Mongołami.
Jednym susem przesadził przestrzeń, dzielącą go od najbliższych żołnierzy azjatyckich.
Straszny był w tem zapamiętaniu, to też Azjaci cofnęli się szybko, ale kolba karabinu, świsnąwszy w powietrzu, dosięgła hełmu najbliższego, strzaskała go i sama odpadła złamana.
A już dwadzieścia karabinów mierzyło w pierś Ludka.
Wówczas stanął, wyprężył się w całej długości, podniósł rękę ku niebu, jakby dzierżył w niej sztandar swej wiary, i krzyknął głosem potężnym:
— Niech żyje Polska!
A w tejże chwili zachwiał się i runął na twarz, przeszyty kulami.
I było mu przebaczone...