Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dymu. Czołg był rozwalony od góry zupełnie, a dzieła zniszczenia musiała dokonać torpeda samolotu, który krążył jeszcze nad polem, i snadź nikt z załogi azjatyckiej nie ocalał, skoro nie było ani śladu życia. Zato w odległości paruset kroków od „Gromu“ wrzała walka. W szczerem polu sterczały dwa przewrócone czołgi, a dokoła nich uwijały się postacie walczących. Ku nim to biegł jego oddział.
Zziajani żołnierze pędzili z oficerem na czele. Już można było rozróżnić Azjatów, strzelali więc do nich biegnąc, ale już i kule azjatyckie brzęczały dokoła.
W sam czas przybywała pomoc, bo załoga przewróconego czołga polskiego ulegała przeważającej liczbie przeciwnika. Jeszcze tu i owdzie ścierały się gromadki żołnierzy w walce ręcznej, ale Polacy cofali się już krok za krokiem, topniejąc przerażająco.
W chwili krytycznej na kark Azjatom wpadli żołnierze „Gromu“. Dzikiem wyciem przyjęli ten atak Mongołowie, a napierani z dwóch stron, bo i garstka cofających się Polaków rzuciła się teraz znów na nich, zdawali się być zgubieni, gdy na ich okrzyk odpowiedział gromkiem echem taki sam dziki wrzask od strony „Gromu“.
Widocznie załoga kazamaty rozwalonego torpedą czołga azjatyckiego nie wyginęła, jak mylnie przypuszczało dowództwo „Gromu“, lecz nie mogła wydostać się narazie z uwięzi, dopiąwszy zaś