ra biła z ust posła warszawskiego. Ale w takim razie gdzież przyszłość jego i reputacja? Jak wybrnie z tej matni, w którą wróg wpycha go coraz głębiej?
To też wrzał, pozornie jeszcze spokojny, nienawiścią ślepą, potworną. Nienawiścią, wyłączającą możliwość ukorzenia się przed światłem prawdy, przed oczywistemi argumentami.
Nienawiść jego doszła do szczytu, gdy poseł, gardząc bliskiem sąsiedztwem tego, który wiec zwołał i spodziewał się odnieść na nim triumf i stanąć na czele przewrotu w Europie — kończył z nutą głębokiego żalu w głosie:
— I oto znaleźli się ludzie źli i przewrotni, przeżytki minionych chorowitych wieków, którzy w obliczu takiego niebezpieczeństwa, jakiego Europa nie zaznała od lat tysiąca, gotowi są dla zadosyćuczynienia zwyrodniałej ambicji podważyć jedność Europy, wywołać walkę bratobójczą. Osądźcie ich sami, obywatele!
Narcyzowi Alfonsowi Ludkowi krew uderzyła do głowy, czerwoną płachtą zakryła oczy, i zanim jeszcze Znicz zdołał zwrócić się z wezwaniem do słuchaczów, „ostatni Mohikanin demagogji“ zerwał się z krzesła, ręka jego sięgnęła do kieszeni i wynurzyła się z niej natychmiast, uzbrojona w pistolet automatyczny.
Nie zdołała wszakże wznieść się do strzału.
Zwisła nieruchomo, zdrętwiała zupełnie.
Na twarzy Ludka malowało się przerażenie
Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/200
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.