Przejdź do zawartości

Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W hali zapanowała nagle cisza głęboka. Bo i mówca zamilkł, osłupiały niespodziewanem zjawiskiem, i słuchacze czekali zdumieni, co z tego wyniknie, i Znicz, przerwawszy mowę warchoła, spoglądał przez chwilę spokojnie na zatłoczoną widownię.
Wreszcie otworzył usta.
— Obywatele! — zaczął. Ale w tejże chwili z rozmaitych kątów odezwały się najpierw nieśmiałe, a potem coraz głośniejsze okrzyki:
— Precz, precz! Nie chcemy!
I Ludek posunął się wyzywająco do posła.
Znicz jednak nie drgnął, czekając na uspokojenie się wrzawy, a gdy wreszcie uciszyło się nieco, zawołał:
— Musicie! Bo wojna już rozpoczęta wbrew naszej woli, bo wróg już nadciąga, a tu pod bokiem waszym w azjatyckiej dzielnicy stolicy Polski milicja konfiskuje w tej chwili znalezione tam w ukryciu samoloty i bomby trujące, na cóż przeznaczone, jeżeli nie na zniszczenie siedzib waszych?
Okrzyk zgrozy wyrwał się z tysięcy piersi. Straszna nowina wywarła swój skutek: przejęła i tak zaciekawiła słuchaczów, że gdy Ludek, korzystając z chwilowej przerwy w mowie Znicza, wysunął się znów naprzód i, zaciskając gniewnie pięści, zaczął coś mówić, zewsząd odezwały się okrzyki:
— Dosyć, dosyć! Niech mówi poseł!