Przejdź do zawartości

Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pozyskany trzeci towarzysz ucieczki wołał uradowany:
— Doskonale! Dzielna z pani kobieta. Nie wątpię, że już was szukają, że już eskadra samolotów europejskich dąży w tę stronę. Niech pan telefonuje natychmiast — dodał, zwracając się do Lecrane‘a — niech pan da znać, że znajdujecie się w drodze. Aparat stoi za panem.
Całe zachowanie się mówiącego tchnęło taką szczerością i energją, że Lecrane uważał go już za swego i jednym skokiem znalazł się przy aparacie radjotelefonicznym.
Ela, którą był puścił, prosząc, aby powróciła do kajuty, nie usłuchała prośby narzeczonego. Przejmował ją strach na myśl, że znajdzie się sama tam, gdzie spędziła noc tak okropną, zamiast więc wyjść, usiadła na wyściełanej ławie, z której pilota chana Dżassaktu spędziło wtargnięcie Lecrane‘a i Montluca do helikoptera.
Tymczasem młody inżynier telefonował już w przestwór, zawiadamiając władze polskie o ocaleniu, tudzież o kierunku lotu helikoptera. I wnet nadpłynęła z przestworu wiadomość radosna, iż na spotkanie zbiegów podąża całą siłą maszyn polska eskadra lotnicza, do której przyłączają się po drodze samoloty rosyjskie.
W komorze maszyn helikoptera zapanował nastrój optymistyczny. Uczucie ogromnej ulgi ogarnęło wszystkich. Wiedzieli już, że pomoc zbliża